Iskra nadziei skrywanego tabu


Tekst został napisany wiele lat temu (2012 rok) do Osoby, której zaufałam dzięki utożsamieniu się z Nią. Do Kogoś z kim nigdy realnie nie nawiązałam kontaktu. Mam nadzieję, że kiedyś Ją odnajdę i dokończę ten list jako w pełni zdrowa osoba... Chociaż dochodzę do wniosku, że w kwestii ed:


Edit 2020 rok:
Wiele lat minęło, a ja w coraz mniejszym stopniu utożsamiam się z Tą Anią sprzed lat... Pomimo tego nie usunę oryginalnej treści. To część mnie. (Dotyczy to również wpisów archiwalnych dostępnych na blogu). Wychodzę z założenia, że historia raz napisana nie powinna być modyfikowana w zależności od zmienienia percepcji piszącego. W końcu to kłóci się z sensem pojęcia historii.. :) Czas zmienia i to nie podlega wątpliwości. Poza tym jeśli chce się być szczęśliwym, nie wolno gmerać w pamięci.


Witaj,
jestem Ania z Częstochowy i w 2012 roku skończyłam osiemnaście lat. Od bardzo dawna przymierzam się do opublikowania mojej historii, którą spisałam właśnie w tym okresie czasu pod wpływem emocji i potrzebie opowiedzenia o tym jak wygląda życie osoby, która wpadła w błędne koło zaburzeń odżywiania. Całkiem przypadkowo, bo zapewniam, że nikt nie wybiera sobie tej obsesji. Ta historia przeczekała w notatniku parę ładnych lat. Dopiero teraz zdecydowałam się przełamać swoiste tabu, które przesiąknęło niepewnością, wahaniem, ciągłym zwątpieniem i wszystkim tym co jemu pochodne...
Zastanawiam się jak to jest nie myśleć nieustannie o wyglądzie, własnym ciele, kaloriach i ich spalaniu. Nie zawsze tak było. Ostatnio w podstawówce... Miałam dzieciństwo jak z bajki! Kochającą rodzinę, wspólne wyjazdy z rodzicami i bratem bliźniakiem. (Począwszy od pobliskich wędrówek, po wyjazdy na Słowację, na kempingi i indiańskie wigwamy. Wszystko dzięki szalonym rodzicom z fantazją i umiłowaniem do przygód. Mama często wspomina czasy kiedy byliśmy z bratem mali, a tata razem z nami przyjeżdżał po nią od razu po piętnastej do pracy z wiklinowym koszem, w którym były schowane obiady, które wspólnie jedliśmy na łonie natury np.w lesie koło Olsztyna).

W takim razie jak to się zaczęło, że wpadłam w sidła zaburzeń odżywiania? Na początku był wstręt do chudości (tak, naprawdę). W wieku jedenastu lat nie miałam problemów z jedzeniem, traktowałam je jak zwykła dziewczynka w tym wieku. Głównie jako źródło energii do codziennej aktywnej zabawy tj.rower czy rolki. Nie zwracałam szczególnej uwagi na to co jem, ale zawsze były to zdrowe i pełnowartościowe posiłki, bo tak się jadło w domu. Czerpaliśmy przyjemność z jedzenia warzyw i owoców. Od dziecka byliśmy nauczeni zdrowej kuchni. Pomimo tego, ciągle słyszałam jaka to jestem chuda, że wyglądam jak anorektyczka.. Na początku puszczałam to mimo uszu, nie zastanawiałam się nad tym zbytnio, nie interesowała mnie kwestia mojej wagi. Jednak później kiedy zachciałam „lepiej wyglądać“ to znaczy przybrać, „wzięłam się za siebie“ jedząc słone przekąski. To było na początku 2007 roku. Z czasem trochę „lepiej wyglądałam“, ale w pewnym momencie, w wakacje, całkiem przypadkowo natrafiłam na stronki typu pro-ana. Nigdy wcześniej nie chodziłam po tego typu portalach. Ten jeden jedyny raz, kiedy próbowałam wręcz pomóc tym dziewczynom, pisząc, że się niszczą, prowadzą do śmierci swoim zachowaniem, drastycznym głodowaniem. Powtarzałam, że są takie chude, że to aż przerażające... Pamiętam jak bardzo zszokowało mnie to, co tam przeczytałam. Wyłączyłam te strony, ale echo ich obsesyjnych słów przelanych na blogi regularnie plątały się po mojej głowie. Kiedy brałam prysznic przypominały mi się teksty z forum: „zjadłam liść sałaty, a potem poszłam biegać. Pewnego dnia, schyliłam się i widziałam jak pękała mi skóra na plecach w okolicach kręgosłupa“. Byłam przerażona. To wtedy cicho zagnieżdżały mi się w podświadomości te chore obsesyjne myśli, ale tłumiłam je. Chciałam, żeby zamilkły, bo pragnęłam zapomnieć o straszliwym losie tych zagubionych dziewczyn.

Tego samego roku pojechałam na kolonie. Tam całkiem przypadkowo schudłam. Wróciłam i cała rodzina podziwiała, że teraz tak ładnie wyglądam jak nieco schudłam. W tym czasie pomyślałam, że chcę wyglądać jeszcze lepiej. Stwierdziłam, że skoro wywołało to takie poruszenie, skoro schudnę więcej z pewnością będzie jeszcze lepiej. I tak poleciało.. Ćwiczenia całymi dniami aż do utraty tchu i rezygnacja z jedzenia.. Błyskawicznie chudłam. Był moment, że bałam się zwilżyć usta wodą, żeby „nie zepsuć efektu“. Byłam przekonana, że kalafior gotowany na parze sprawi, że zaraz gdzieś znów mi się „coś odłoży“ i wszystko pójdzie na marne. Tak strasznie bałam się jeść, że mama na cito zawiozła mnie do najbliższego szpitala z oddziałem psychiatrycznym. Kiedy wspominam te chwile to aż plączą mi się myśli.. W życiu nie pomyślałabym, że można psychicznie tak szybko popaść w paranoję,  tak bardzo się niszczyć, doprowadzić do obłędu. We wrześniu 2007 roku zdiagnozowano u mnie anoreksję i kazali przewieźć na oddział do Lublińca, w którym znalazłam się razem z ludźmi zmagającymi się z przeróżnymi zaburzeniami psychicznymi.. Spędziłam w nim dobę, a następnie pojechałam na oddział, w którym specjalizowano się leczeniem zaburzeń odżywiania w Sosnowcu.

Za pierwszym razem szybko udało mi się oszukać, że już wszystko ze mną w porządku. Wypisali mnie po około tygodniu, podjęłam terapie, ale tak naprawdę wszystko dopiero zaczęło się rozwijać i z niesamowitą siłą eksplodowało wręcz w przyszłości. (W międzyczasie zaczęłam prowadzić profil w Internecie na popularnym wówczas portalu społecznościowym, który ewidentnie promował moją przeraźliwą chudość, ale ja tak wtedy tego nie traktowałam pomimo komentarzy pod zdjęciami: „Czy Ty jeszcze żyjesz? Jesteś przerażająco chuda!“, „Kontrowersja.. Tak, udało Ci się“ - to słowo nawiązywało do mojego nicka. Niestety zdarzały się także takie z drugiego bieguna: „Jesteś niesamowicie piękna. Te kości.. Jesteś moją inspiracją“. Komentarzy były przeróżne. Zawierały w sobie cały wachlarz emocji i reakcji. Wszystkie motywowały mnie do utrzymywania swojego zagrażającego życie stanu wywierając jednocześnie na mnie niesamowitą presję i podszepty „Nie rezygnuj. Możesz być jeszcze lepsza..“ tzn. jeszcze chudsza, oczywiście..)

W maju 2010 roku moje nieustannie restrykcje doprowadziły mnie do tego, że wylądowałam na siedem miesięcy w szpitalu w Sosnowcu. Tym samym, w którym byłam wcześniej w 2007 roku, ale o tym może później, bo to materiał na książkę (Pisałam codziennie przez blisko siedem miesięcy po kilka, kilkaście stron relacji, refleksji. Na dodatek tzw. „maczkiem" czyli maksymalnie małymi literkami. Jest tego wręcz ogromna ilość. Tym bardziej, że prowadziłam pamiętnik od trzynastego roku życia aż do czasów studiów. Co więcej, pisałam wszystko ręcznie). Tutaj staram się nakreślić jedynie swoją historię.

Podczas terapii, na którą uczęszczałam po wyjściu ze szpitala w 2007 roku wspólnie z panią psycholog próbowaliśmy ustalić przyczynę zachorowania. Mimo tego wciąż nie potrafię jednoznacznie określić dlaczego tak szybko i tak intensywnie popadłam w paranoję odchudzania. Wgłębiając się w temat doszłam do wniosku, że musiało to mieć związek ze śmiercią taty, kiedy miałam 10 lat. Chorował na nerki, miał problemy z alkoholem i depresją. Na dodatek mieliśmy firmę, która zbankrutowała. Ponadto był bardzo wrażliwym człowiekiem. Nie mógł sobie z tym poradzić. Tak naprawdę dokładnego przyczyny zgonu nie znam, chciałabym kiedyś porozmawiać o tym z mamą, ale teraz nie potrafię, bo za bardzo mnie to boli. Prędzej bym przepłakała aniżeli się dowiedziała. Wiem tylko, że nie mogę gmerać w pamięci. Na dodatek zbyt wiele mnie nakręca. Dlatego staram się ostatnio bardziej ignorować i unikać ludzi „pro“ bo sposób ich patrzenia, mówienia do mnie sprawia, że nie mogę się od tego odciąć. A całe ed sprawia ogromne spustoszenia, pomijając sferę fizyczną. Niszczy każdy objaw swobodnie zdrowego odruchu, myślowych fantazji zachwytu życiem, nie pod względem odruchów jedzeniowych.. tych ulotnych, całkiem podświadomych, które pozwalają poczuć się wolnym. Przybierają rozmaite formy, które mogą się uwolnić tylko podczas przebywania z ludźmi, którzy żyją, ale nie poprzez nakręcanie się i skupianie wokół jednego. Źle na mnie wpływa przebywanie z tego typu ludźmi. W zasadzie utrzymuję kontakty z osobami z oddziału, bo wiem, że każdy z nich ma taki stosunek jak ja. Chce, ale strasznie usilnie stara się odpędzić TE myśli, nie poprzez podtrzymywanie chorobowych schematów, bo wiedzą, że to prowadzi do nikąd. Być może dorosnę do tego żeby sama się zgłosić po pomoc. Kiedy stracę już wszystko? Kiedy szkoła przestanie być skutecznym zagłuszaczem..? Kiedy na tyle sparaliżuje moje życie..? Nie chcę oczywiście do tego doprowadzić, ale jestem świadoma konsekwencji. Na moją (nie) korzyść znam tak dużą ilość przypadków i historii ed, że po trosze to sprawia, że nie spadam w psychiczny dół i nie pogrążam się z dnia na dzień. Poza tym mam, znam osoby z autopsji, które czy tego chcę czy nie „śledzę“ przy pomocy Facebooka. Obserwuje ich życie przed, podczas, po chorobie i widzę, że epizod „po“ jest najbardziej dla nich korzystny, czują się wolni i spełnieni. To z jaką wagą tą osiągają jest nieważne, bo przestało to mieć dla nich jakiekolwiek znaczenie. Czują się szczęśliwi. O to chodzi/ło. Znaleźli swoisty sposób na poradzenie sobie ze pogodzenie się ze sobą. Szczerze im gratuluję i muszę przyznać, że zazdroszczę. Wciąż szukam skutecznej metody na życie bez ed. Jak to zastąpić? Ja naprawdę nie wyobrażam sobie takiego życia, głównie w sferze wszechpostrzegania przez cały okres codziennej egzystencji. To gnębi, wypala duszę.. Tak bardzo potrzebuję Kogoś kto mi w końcu pozwoli odżyć. Często zastanawiam się któż to taki mógłby być. Czy „wystarczyłby“ chłopak ? A może dziewczyna, która ed ma już za sobą? Być może jedno i drugie.. Cicho wierzę, że tacy ludzie pojawią się w moim życiu, bo podświadomość podsuwa mi, że to byłoby swoiste wybawienie :)

Zawsze ciągnęło do czegoś bardzo odmiennego, do odchyłów, nienormalności. Zapewne większość dziewczyn z ed - zarówno te, które maja do tego 'predyspozycje' albo w tym tkwią, jak i te, które sobie z tym poradziły i wyszły z nałogu samokontroli siebie, swojego ciała. Zawsze kochałam się buntować i stawiać na swoim za wszelką cenę. Nawet kiedy wiedziałam, ze to do niczego nie prowadzi, ze to nie ma sensu.. biorąc przykład chociażby ze szpitala, w którym spędziłam siedem miesięcy (2009 r.) Doskonale pamiętam moich z dziesięć reżimów łóżkowych przez ten długi okres, który tam byłam. Mimo to z upływem czasu wcale tak tragicznie nie wspominam tamtego okresu. Bywało, że czułam się tam naprawdę bezpiecznie i dobrze. Nieustannie z kimś rozmawiałam, co chwile przychodziły nowe osoby, które rozumiały. Jak to jest, ze niektórym udaje w stu procentach z tego wyjść (lub chociaż pokonać to w takim stopniu, ze potrafią żyć, a nie egzystować), a drudzy juz do końca życia musza borykać się z różnymi pozostałościami po tej chorobie w postaci wyuczonych schematów zachowań, które musza wykonywać, żeby móc w miarę normalnie funkcjonować na co dzień. Widzę to po sobie, chociażby po przestrzeganiu tzw „godziny zero“ po której nic nie zjem po południu/wieczorem plus zapisywanie kalorii i ważenie się. Zaliczam schematowe nawyki dla uspokojenia umysłu.. Nie będę pisać, że „tak bardzo chciałabym przestać, móc nie przestrzegać tych samowolnie narzuconych na siebie zasad i tak dalej“, ale nie powiem, bo ja sama świadomie codziennie to praktykuje. Dochodzi jeszcze jeden opór. Mój stosunek do „jedzenia przy ludziach“. Nie mogę się tego wyzbyć. Nie mogę? Nie chcę? za dużo mnie to kosztuje? teraz już sama nie wiem. Najbardziej przeraża mnie fakt wyjazdu za około półtora roku na studia. Teraz jak jeszcze mama dokupuje jedzenie to ok, ale jak będę stała przed wyborem w sklepie co kupić? albo zrezygnuje z tego czy tego na rzecz „oszczędzania na cośtam“? mimo wszystko dalej wierzę, że jakimś cudem się przełamię? tia, mówiłam tak sobie wraz z „wejściem do liceum“. Wtedy chciałam zacząć „od nowa“, z nowymi ludźmi, nowym otoczeniem, nowym wszystkim. Okazało się, ze to tak nie działa. Przynajmniej nie w moim przypadku. Ja nawet nie jestem na takim etapie, na którym były moje koleżanki z oddziału w wieku dwudziestu paru lat, które trafiały z wagą ledwo trzydzieści kilo i błagały i pomoc, same chciały pójść na oddział, bo wiedziały, że nie będą jadły same. To jest już straszne :( kiedy już jesteś tak bezsilna, że się poddajesz pod opiekę specjalistów. Tak wyraźnie pamiętam ten czas, te chwile i całe te biedne osóbki.. To zapewne też sprawa charakteru czyli tzw. „ciche“ „skryte“ osoby, które stwierdzają „nie, nie wiem co robić, co dalej“. Rodzina doradza im jedno - zamknięcie i leczenie, bo sami mają dość użerania się z wiecznie odchudzającą się córka. W moim przypadku  „atakowanie“ ze strony rodziny nic nie daje. Przejmuje się, to fakt, ale ważniejsze jest to, co ja czuje wewnątrz. To straszne, co napisałam, wiem, ale nie będę udawać, ze jest inaczej. Pamietam jak moja mama płakała, krzyczała, a ja co? I tak swoje. W końcu pisanie mini liścików z podpisami, ze daje mi czas na „ogarnięcie“, a ja i tak nie przyjmowałam tego do wiadomości. 

Wszystkie te czynności, które opisałam wcześniej dają mi poczucie stabilności, siły, ładu, uporządkowania siebie.. To iluzja. Wiem. I co z tego, skoro daje ulgę. Może i wymuszaną i tak naprawdę poradziłabym sobie z pociągami do nich, gdyby ich zabrakło, ale musiałabym mieć „zastępniki“, których aktualnie nie potrafię odnaleźć. Pytanie - czy one w ogóle dla mnie istnieją? Przecież wiem, że można ogarniać swoje życie nie poprzez kontrolowanie ciała w taki sposób.. ale ja znalazłam tylko ten działający schemat.. . Ten model podsuwa mi także szereg przemyśleń, które wywołują kreatywne reflekcje (tym trudniej zrezygnować z bieżącego stylu życia) ze człowiek wiele może znieść. Wszystko zależy od siły umysłu. Są przecież ludzie, którzy potrafią nie takie tortury ciała i umysłu znieść. Tylko tutaj, w Europie wszyscy nakręcają się i wmawiają, że nie da się, to niemożliwe Wszystko jest możliwe. Wielu z nas nie zdaje sobie sprawy jak niewyobrażalna sile maja w sobie istoty ludzkie. Tylko często sami się ograniczamy i „podcinamy skrzydła“, a trzeba mocno mocno chcieć po prostu dać radę ! Tak jest ze wszystkim. Jeden impuls zwątpienia, jedno zawahanie, choćby najmniejsze może sprawić, ze długotrwały wysiłek może ulec całkowitej destrukcji. Dlatego nie można sobie pozwolić na słabość w postaci załamania. To bardzo trudne i jeśli to się opanuje, wcieli w życie to dopiero osiągnęło się sukces! ;o Ja MUSZĘ ogarniać, nie mogę pozwolić na to, że się załamię.. bo stracę wszystko i nic nie osiągnę w życiu.. A nie chce „żyć ED“, bo tym się nie da żyć. Nic „dzięki temu“ nie osiągniesz. Nie dostaniesz się na studia, nie dostaniesz mieszkania, pracy. Dalej nie wiem jak będzie wyglądało moje życie w związku, jak będzie wyglądała moja rodzina. Jak ? Tak bez.. ee dzieci? Wiem, dużo o tym gadam i na tym się kończy, bo teraz zawsze jest „coś“ o czym myślę bardziej intensywnie, ale dzieje się tak dlatego, że często powracam myślami do tego, jak potoczyło się moje życie, a jak mogło potoczyć. Jestem tak sentymentalna, ze aż czasem sama to dostrzegam i zdaje sobie sprawę, że różnie się od schematów szczęścia innych ludzi. To, co dla jednych wydaje się spełnieniem i kwintesencją radości dla mnie jest powielanym schematem narzuconym przez system, który uciera się od tyylu lat..

Gdybym mogła to wyłączyć, zrobiłabym to, ale nie potrafię. Boję się. Jestem zła na siebie podczas „tych gorszych momentów“ że niby jestem tak mocna, a jednocześnie tak słaba, bo daje sobą rządzić.. Poszłam (mimo, że pod przymusem) te kilka lat temu na oddział po to, żeby nie odwlekać tego „samozniewolenia“ w daleką przyszłość, bo wiedziałam, że im później tym mniejsze prawdopodobieństwo na wyjście z tego. Tak więc szybko zareagowaliśmy wszyscy, ale co z tego? Wcale nie jest lepiej. Nigdy nie było. Kiedy jest natłok, szkolny zgiełk wszystko jest mniej-więcej w normie, ale kiedy przyjdzie wolny czas, minuty zamieniające się w godziny analiz myślowych przychodzi udręka spiętrzonych koszmarów. Skrycie marzę żeby codziennie spontanicznie robić to, do czego mnie ciągnie. Pomijając sferę jedzenia, która w oczywisty sposób wiąże się z moimi stanami, etapami, ale która nie jest tu nadrzędna przecież.. Chodzi o cały cykl myśli, które sprawiają, że czuję się więźniem samej siebie.. bo mimo, że doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że jestem świadoma swoich samoogaraniczających mechanizmów to podtrzymuję je i tak rozpaczliwie pielęgnuję. Można ubrać to w piękne słowa oddające klimat swoistej tragedii, ale to nie zmienia faktu, że to, co się zadziało w sposób nieodwracalny odciska piętno każdego dnia, w postaci wciąż niezaspokojonego ciągu do wyzwolenia, spełnienia się, odnalezienia w końcu tego substytutu, który jednocześnie będzie zgodny z samą sobą jak i nie autodestrukcyjnym. Pisząc to, wydaje mi się to niemożliwe, ale kto wie. Ja dzięki tej nadziei cały czas mam siłę wstawać każdego dnia. 

I nieważne jak bardzo waliłyby mi się inne sfery życia oprócz podtrzymywania szeroko pojętej kwestii wyglądu to i tak mam te swoje rytuały, które trzymają mnie we względnej równowadze.. u mnie jeszcze najgorsze w tym wszystkim jest to, że obserwuję codziennie mojego brata (bliźniaka z resztą, którego tak bardzo kocham! I kiedy przypominam sobie jak mama opowiadała mi jak bardzo było mu źle kiedy tak długo byłam w szpitalu to od razu cisną mi się łzy do oczu. Jestem taka bezsilna!), który dzień w dzień wraca nad ranem (albo i nie) do domu z osiemnastek, imprez, spotkań, a ja pozbawiam siebie spontanicznych wypadów ze względu na jedzenie! I taka jest prawda. Mam możliwości jeżdżenia na krótkie wypady, ale rezygnuje przez jedzenie. Naprawdę chciałabym móc przyjmować wszystkie zaproszenia, ale ja wiem czym to się kończy. No bo co, wszyscy chcą iść na pizze, a ja będę kolo nich siedzieć i pić wodę? A co podczas wspólnego wyjazdu np. na tydzień!? Często staram się olewać tą kwestię i po prostu myśleć: „nie, dzięki, nie chcę“, ale jeśli chcę się spędzać czas ogarnięcie „ze swoją ekipą“ to nie da się nie jeść późniejszymi popołudniami, wieczorami, bo to ZAWSZE popsuje dobrą atmosferę i pojawia się pewnego rodzaju „spiny“. Pozbawiłam siebie samą tych chwil, tego typu wspomnień. Pamiętam jak to było na obozie (trzy lata temu „rzuciłam się na głęboką wodę“ i obiecałam sobie, ze nikt się nie dowie, ze mam taki, a nie inny problem, ale niestety.. nie jadłam i schudłam przez 11 dni około 6 kg..), wiec powyższe zdania znane mi są z autopsji. To nie jest odpoczynek. Jeszcze bardziej pogrąża fakt, że tak mocno zakorzeniłaś w sobie te schematy, że nie potrafisz ich wyłączyć na krótki okres, choć na chwilę dać sobie odetchnąć. Piszę to dlatego, że w głębi duszy bardzo chciałabym bez wyrzutów sumienia żyć w grupie (towarzysko „używać życia“ bo nie jestem typem outsider'a, czuje, wiem to). Móc wyzwolić się z wąskiego kręgu uzależnienia i obsesji.. bo to jest paranoja, boli mnie to, że pozwoliłam na to, żeby to coś mnie zdominowało. przeważyło moją osobowość.. Tak bardzo boję się zmian, a to nigdy nie było, nie jest i nie będzie dla mnie dobre. Człowiek się zmienia, dojrzewa, a ja gnębię swoją mentalność i stopuje swoje odruchowe zapędy dyktowane przez wrodzone usposobienie. Wiem tylko, że sama z siebie nie zmienię bieżącego stanu rzeczy. To musi być silny bodziec zewnętrzny lub drastyczna sytuacja życiowa typu wylądowanie na ulicy? Sama nie wiem, straszliwie obłąkane „paranoistyczne myśli“ przychodzą mi do głowy.. ale cóż, nazywajmy rzeczy (a raczej sytuację) po imieniu.. Wszystko przekładam ją na „ed-kowe myślenie“. Wszystko kojarzy mi się z jednym, wszystko powiązuje z jednym, każdy odruch powiązuje z jednym i w kółko i w kółko wciąż magluje sobie w głowie jedną dziedzinę i przekładam ją na inne. To chore, tak naprawdę straszliwie tego nie chcę, ale czego ja oczekuję? Że to przejdzie jak katar, który nieleczony trwa tydzień, a leczony siedem dni? Nie, nic nie robię w kierunku zmienienia sposobu myślenia, a myśląc, że to samo „przejdzie z czasem“ jestem w błędzie, wiem o tym, a mimo to „zamiatam pod dywan i przyklepuje sprawę, utrwalając ją, pielęgnując“ na rozmaite sposoby, ale nie poprzez jawne nakręcanie się, bo nigdy nie wspierałam się w żadnych akcjach pro-ana. Od początku mojego chorowania byłam na tego typu blogach tylko kilka razy plus kilka razy oglądałam jakieś filmy dok. dot. ED. I to dość dawno (a bardzo bardzo często  „obrazy i sceny“ z tych filmów powracają. To takie niewiarygodne, ale tak jest. Sceny ze szpitala, z którego wyszłam już ponad trzy lata temu i w którym spędziłam pół roku też non stop  „migają mi przed oczami“ po mimo, że poznałam tam wielu fantastycznych ludzi, z którymi się przyjaźnie do dziś i staram się rozmawiać na tematy nie związane z chorowaniem) Nawet w najgorszych chwilach nie traktowałam i nie traktuje „tego czegoś“ jako formę błogosławieństwa, przyjaźni. (mimo to, profil na fotce, który stworzyłam podczas najintensywniejszego momentu, w którym wyglądam przerażająco chudo wciąż istnieje i nie mogę go usunąć. Często od razu po przebudzeniu mam przed oczami te zdjęcia i nie mogę się uwolnić od wizji tych kości i zapadniętej twarzy i fragmentów ciała..

Aż trudno mi w to uwierzyć, ale mój paranoicznie-obłąkany umysł mi nie pozwala. Tak bardzo szukam złotego środka, żeby pozbyć się myśli. Głównie tych myśli.. u osób, które w pewnym (mniejszym lub większym) stopniu z tego wyszły, albo chociaż poczyniły krok do przodu ku normalności. Myślisz, że musi się wydarzyć jakiś przełomowy, drastyczny, krytyczny moment, żeby tak naprawdę coś ze sobą zrobić? Bo „od tak“ albo „bo chce z tym skończyć-męczę się“ nie działa.. Stoję w miejscu odkąd wyszłam z oddziału. Nie jestem pod opieką żadnych specjalistów. Zbyt wiele mnie to kosztowało, często nie mogłam normalnie funkcjonować po „sesjach“ (mimo to często przyłapuje się na tym, że gdybam jakby potoczyło się moje życie gdybym regularnie chodziła na rozmowy z psychologiem. W końcu od 2009 roku trochę czasu minęło..)

Biorąc pod uwagę to, że Ty miałaś ostatnio (albo w trochę dalszej przeszłości) terapię, szukałaś pomocy itp więc jest szansa, że będziesz w stanie odpowiedzieć na moje pytanie, a mianowicie - wypracowałaś sobie system radzenia sobie z „nakręcającymi się na odchudzanie zdrowymi dziewczynami - Twoimi znajomymi“ ? (być może pytałam Cię o to, ale jak widzisz dla mnie to stanowi nieodłączny problem już od dawna) Mam na myśli konkretne zachowania typu - zaczepki (w realnym życiu) „co zrobić żeby schudnąć“, liczne wpisy na fejsie jak to się głodzi itp. Nie wiem jak mam sobie wbić do tego chorego łba, że może one faktycznie ważą trochę za dużo i nawet powinny schudnąć, że to ich życie i ich sprawa, ze być może narażają się na rozwinięcie się choroby, że to oni wybierają prostą drogę do ogromnych problemów zarówno psychicznych jak i fizycznych.. Często powtarzam sobie słowa, które moja mama dawno mi już powiedziała „nie mierz ludzi swoją miarką!“ i wciąż próbuję sobie to wmówić, że to ja wyolbrzymiam pewne zachowania na potrzebę nakręcania siebie, bo cały czas jestem na etapie niepewności, co wybrać. Cytując słowa, bardzo mi bliskie Mel (melena84.blogspot.com) „nie potrafię się załamać permanentnie, ale w zamian za to perfekcyjnie się.. przerażam. Bywam przerażona swoją teraźniejszością i przyszłością, a na swój strach reaguję wyalienowaniem, milczeniem, stanem bliskim obojętność“. To niesamowite, jak bardzo identyfikuję się w tej kwestii. Tak przynajmniej wmawiam sobie ten neutralizm, żeby po prostu przetrwać. Wakacje są dla mnie za trudne. Może dlatego, ze te sześć lat temu wszystko zaczęło się w wakacje i było tak niewyobrażalnie intensywne. W ciągu miesiąca z radosnej dziewczyny zamieniłam się w apatyczną do granic możliwości roślinkę, którą na cito wysłano do pierwszego lepszego szpitala (w moim przypadku Lubliniec, na szczęście na jedną dobę, potem przeniesiono mnie na specjalistyczny oddział w Sosnowcu. Za pierwszym razem byłam tam krótko, około tydzień, może dwa, bo umiejętnie potrafiłam manipulować uczuciami mamy..) Tak jak napisałaś w jednym ze swoich postów, że wiesz, że to przecież „tylko kaganiec, który sama sobie założyłam. Nie chcę paradować przez życie z kagańcem (poczuciem winy, ciągłym piętnem na czole „osoba z ED“/ „osoba po ED“) (..) podświadomie co prawda wplatam te zaburzenia w swoją tożsamość i noszę jak piętno na czole (...) czuję się ciągle winna, bo to, śmo, owo. Cały czas się tłumaczę przed sobą i innymi ze swoich kroków, może nie bezpośrednio, może nie słowami, ale zawsze. Mam poczucie, że ciągle coś nie jest tak. Tak, jakby moje długi, roszczenia i kompleksy - nigdy nie miały się wyczerpać. Ja ciągle muszę uważać, ciągle muszę nosić na sobie tą szatkę osoby z defektem“ Przepraszam, że tak cytuję teraz, ale to tym bardziej umacnia fakt iż traktuje Cię jako kompetentną osobę, która jest w stanie pojąć moją sytuację, wszelkie lęki i przerażenie, którego nie zrozumieją osoby w moim otoczeniu, bo w życiu nie przeżyły tak silnej konfrontacji z obłędem paranoicznej walki..


Powiedz, czy Ty też miewasz/miałaś takie odczucia? Znalazłaś odpowiedź/pewną formę lekarstwa (mam na myśli psychiczne uspokojenie poprzez jakiś konkretny mechanizm)?


Aktualizacja (2020 rok) TUTAJ